A chtung, achtung! Z samej góry, od zwierzchnictwa naszej gazety zakładowej, dostałem kolumnę i prikaz, żeby edukować w temacie tryndów, popkultury i nowych zjawisk. Co za misja… Ale dobrze. Rozumiem powagę sytuacji.
Jolanta Kwaśniewska w trzypaskowej bluzie, którą w latach 80. nosiliby rezerwowi drużyny drugiej Bundesligi, bratająca się z dredziastym Marcinem Cecko, młodymi artystami z Rastra, czyli jednej z „naj” obecnie galerii w kraju.
21-letni polityk z aspiracjami przed wyborami wyznaje w wywiadzie, że niedawno ściął dredy (nigdy ich nie miał), ale nadal jest fanem reggae (nigdy nie był). Liczył na elektorat Boba Marleya? No tak. Co jeszcze? Jeszcze postać autorki tekstu o warszawskiej e-bohemie („Polityka” ubiegłoroczna), w którym próbowano wykreować kolejne sztuczne zjawisko albo inny kultowy dla mnie tekst z jakiegoś pisma kobiecego: „artyści siedzą w knajpie, jedzą własnoręcznie upieczone ciasto i wymyślają nowe trendy”. Zachwyty nad radosną twórczością blogową. Dorota Nieznalska kontra LPR. Bluzeczka z cekinowym napisem „still in punk”. Młodzieżowa i życiowa książka Joanny Szczepańskiej („Zakazane na legalu”), w której życia tyle co na Marsie. Kuriozum goni kuriozum, wioska zdobywa kolejne przyczółki.
Jednakowoż najbardziej w życiu pojechał po mnie kiedyś Kamil Antosiewicz (był z nim wywiad rok temu w „Studenckiej”), który napisał mi w mejlu, że Iggy’ego Popa czy Sonic Youth to powinni znać na wylot średnio rozgarnięci licealiści, he he. Oj, zabolało, bo z kolei ja byłem przekonany, że SY to jest taka ambitna muza i szczyt wszystkiego, a Iggy Pop jest w ogóle nietykalny. Ponieważ Kamil ma posturę mędrca, wygląda jak skrzyżowanie Żyda talmudysty z genialnym piosenkarzem Bonnie „Prince” Billym, przyjąłem jego nieomylność, dając się kolejny raz nabrać na zależność: mniej popularne – bardziej wartościowe. Stara, nudna śpiewka. Morał z tego taki, żeby jednak się przejmować tymi autorytetami i tym, co mówią – no bo jak Jacek Skolimowski pisze, że Steve Vai czy inny gitarowy sportowiec – do was mówię, bracia metalowcy – to kicz i komedia muzyczna, to tak jest. Dużo jednak daje też krytyczne nastawienie, bo i eksperci bywają mentalnie skorumpowani. I tak największym zespołem w historii są Beatlesi.
A tak w ogóle to strasznie śmieszy mnie pogląd, że po co komu krytycy, recenzenci – że to zwykli frustraci, którym się nie udało. Kazik i Nosowska napisali o tym nawet świetną piosenkę. Grabaż śpiewał „o niesympatycznej rybie w nazwisku” (Leszczyński) „prześladującej go z białym drzewem” (Brzozowicz), a na nowej płycie o „lisiej mordce z »Aktivista«” (dobre, dobre, chodzi o Darka Foksa, który zglanował fajną skądinąd płytę Grabaża). Jasne, nie ma to jak dobre samopoczucie: „kolejna płyta wybitnego artysty Stinga. Dla każdego i nie tylko”. Jak co roku spotkamy się na Woodstocku, żeby posłuchać Sweet Noise’a („słodki hałas, słodka chała!” – „Generacja CKOD”), żeby odciąć się od tej wszechobecnej komercji. Może za wiele wymagam – w końcu dwie wojny, okupacja, zabory… Ale ten zapatrzony w siebie marazm jest faktem.
Przepraszam, jeśli było zbyt hermetycznie.
Zobacz też jak Chester Wrocław robi napisy przestrzenne z liter 3D.